Spóźniono, foto-relacja z wakacji we Włoszech i fragmenty, które pisałam na miejscu:
20.09.2014
W końcu nadszedł dzień wyczekiwanych wakacji. Długo się zastanawialiśmy dokąd się udamy, ale w końcu po stukrotnym zmienianiu kierunku padło na Włochy, a konkretnie na jezioro garda.
Już mieliśmy wyruszać gdy okazało się że mała dostała gorączki i leki nie zbijają jej. Normalnie czekalibyśmy na efekty i nie robilibyśmy problemu od razu z powodu podwyższonej temperatury, ale że jedziemy daleko i na długu to przed wyjazdem pojechaliśmy do szpitala. na szczęście płuca i oskrzela czyste, więc jesteśmy spokojni.
Atmosfera w aucie jest napięta. Kamil mocno poddenerwowany, ciągle sprawdza wszystkie wskaźniki. Jedziemy Oplem Zafirą rok 2001, stan - krótko mówiąc nie najlepszy. I tak jakby potwierdzając męża przeczucia Zefira zaczęła szwankować w okolicy Zgorzelca. Poziom paliwa zjechał w zastraszającym tempie. Krótkie obserwacje Kamila i przejeżdżającego Polaka wskazywały że urwała się rurka podając paliwo i pewno jest wyciek, ale trzeba rozebrać maskę silnika by coś więcej stwierdzić. Więc Kamil udał się na stacje po numer tel, do pomocy drogowej. Pan przyjechał za pół godziny, podczas której w napięciu zastanawialiśmy się cóż począć dalej. Okazało się że rzeczywiście to linka podając ropę jest strzeliła i trzeba zmienić na nową, ale jak na złość mechanik takiej nie posiadał. Miał podobną, ale musiał ją zespawać. Powiedział że zajmie do dwóch godzin i wyniesie 650 zł!!! Zdzierstwo w biały dzień, ale cóż trudno się mówi, więc decydujemy się na taką opcję. Pan odjechał a my czekamy i zastanawiamy się na d różnymi możliwościami. Zostało do przejechania jeszcze ok. 1000 kilometrów, cieszymy się że awaria miała miejsce w Polsce a nie za granicą. Pan przyjechał za godzinę, naprawił co trzeba i ruszyliśmy dalej. Podróż płynęła spokojnie, bez przeszkód, mała cały czas spała, a my dawaliśmy radę ze znużeniem. Problemy zaczęły pojawiać się przez Innsbruckiem. Samochód jakby stracił swą moc, nie chciał wchodzić na wyższe obroty. A że tam już góry są to trochę pod górkę miał. Stanęliśmy odpocząć i zobaczyć co z nim jest ( tak jakby któreś z nas znało się na mechanice). Oceniliśmy że samochód się zmęczył a jak odpocznie, to bez problemu pojedziemy dalej. I tak tez zrobiliśmy. Lecz ledwo co przekroczyliśmy bramki na przełęcz Brenner to zapaliła się kontrolka błędu, nie wyrabiał pod górkę i jeszcze dymił z silnika. Zatrzymaliśmy się na stacji paliw i załamaliśmy się. Jesteśmy 230 kilometrów przed celem, daleko od domu, nie znamy języka, na koncie 100 zł, a w kieszeni niecałe 700 euro. Brak pomysłów, nerwy i jedna wielka pustka w głowie. Najchętniej zostawiłabym auto w tamtym miejscu i uciekała - ale nie było czym. Na stacji mówią tylko po niemiecku, nikt nie rozumie angielskiego. więc dzwonimy do Piotrka, żeby nam tłumaczył. Potem wzywam pomoc drogową (bo innej opcji nie wymyśleliśmy), pomaga mi w tym jakaś niemiecka para, bo pan od pomocy nie rozumie mojego angielskiego a ja jego. Po pól godzinie przyjeżdża pomoc ( za sam przyjazd powiedział że będzie należne 150e). Ogląda auta i stwierdza, że to pompa paliwowa i najwcześniej uda się to zrobić za 2-3 dni!!! Koszt ok. 500 E!!! Masakra. Ale nie ma chwili na załamanie bo trzeba działać i podejmować decyzję. Więc wymyślam, zę auto zostaje i niech je naprawią, bo inaczej i=go nie dowieziemy do polski, a po nas przyjedzie {Piotr i zawiezie do Włoch. Jak naprawią auto to Kamil po nie przyjedzie i wrócimy nim do domu. Taki był plan. Pan chciał wzywać lawetę za 200 euro ale stwierdziłam, że te 5 kilometrów sami dojedziemy! Udało się i u mechanika czekaliśmy godzinę na przyjęcie auta. Potem zaczął się proces diagnozowania, trudności z porozumiewaniem ( sprechen sie deutch??). Tymczasem Piotr wyruszył z Wiednia na ratunek. I to się nazywa przyjaźń!!! Bezinteresowna. ludzka pomoc. jestem wzruszona, że po prostu wsiadł w auto i pojechał. Czekając na Piotra Dudzia biega po łące, a ja stwierdzam że choćby nie wiem co to zamierzam dojechać do Włoch i dobrze się bawić na wakacjach. Po 2 godzinach nasze auta nagle podjechało pod poczekalnię i okazało się że panowie je naprawili!!! I zamiast 500 euro zaśpiewali 170!! Ale radość! Jesteśmy dalej w drodze. Śmiejemy się z mężem że Grizłoldy przy nas wymiękają!!! :)Dalszą drogę kieruję ja, bo Kamil zdążył już 2 piwka strzelić bo nie spodziewaliśmy się takiego obrotu sprawy. Ale jedzie się ok. Są piękne widoki, żałuję że prowadzę, bo nie mogę się nimi na maksa cieszyć i cały czas stresuję się czy auto da radę zawieść nas do wymarzonej Italii. Italia od pierwszych kilometrów okazuję się bardzo górzysta, deszczowa i posiadająca niezliczone plantacje winogron. Na górach pozawieszane są pojedyncze domki, w oddali widać miasteczka z charakterystycznym wieżą kościelną pośrodku. jest magicznie! I tak po 22 godzinach docieramy w końcu na nasz kamping Bella Italia. I nasze pierwsze zdziwienie. Myśleliśmy że o tej porze będzie świecił pustkami, a tutaj ruch jak w Rzymie. Wszędzie pełno turystów, jest gwarno i tłoczno. pani w recepcji niezbyt miła, ale za to rezydentka eurocampu sympatyczna i pomocna. Domek jest super!! Funkcjonalny, duży i posiada wszystko to co konieczne do wypoczynku. Trudno uwierzyć że koszt wynajmu to tylko 880 zł plus 160 rezerwacja!!!
Rozpakowaliśmy się pobieżnie i ruszyliśmy zobaczyć jezioro. Ale byliśmy już tak padnięci że po pół godzinie wróciliśmy do domku z prawdziwą włoską pizzą. Smakowała wyśmienicie :)
Zuzie przez cały czas wyprawy była niezwykle dzielna jak na 3 latka, nie marudziła, nie płakała, tylko czekała z nami. Naprawdę jesteśmy z niej mega dumni!!! Jakby czułą że jesteśmy zdenerwowani wszystkim dookoła więc nie dowołał nam już od siebie :)
A teraz lecę spać, bo padam ze zmęczenia :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz